2501.ZONE
vast and infinite
Notatki | Radio NPW |
Receptury | MidModerna |
Pedro Juan Gutierrez - Brudna trylogia o Hawanie
Byłem głodny i
bez pieniędzy o dwunastej w nocy w Hawanie w 1994 roku. Na ulicach
było prawie pusto. Szedłem powoli i nie śpiesząc się. Powinienem
się położyć. Potrzebowałem tego. Spory kawałek Maleconu był ciemny.
Wyłączyli latarnię. Na murku nad brzegiem morza dwie dziewczyny
całowały się zapamiętale. Przyssały się do siebie i nic więcej ich
nie obchodziło. Popatrzyłem na nie w półmroku, ale nie zatrzymałem
się. Cholera, dzisiaj jest Gay Day czy co? Przeszedłem obok. Pięć
metrów dalej jakiś Murzyn gapił się na te dwie babki i trzepał sobie
konia. Stał twarzą do morza i tyłem do przechodniów, lecz widać
było jak jego ręka rytmicznie się porusza. Następne kilka metrów i
na murku siedziała kolejna dziewczyna. Biała i całkiem ładna.
Patrzyła na Murzyna jak zafascynowana. Była wyraźnie napalona.
Wierciła się niespokojnie i co chwila przesuwała się kawałek w jego
stronę. Wyglądało, że prędzej czy później dokona abordażu i wtedy
oboje będą mieli frajdę.
Nie wzięło mnie to. Nie dałem się.
Muszę nauczyć się sposobu na przetrwanie. Na przeżycie. Muszę nauczyć
się przyjmować ciosy i natychmiast wstawać po każdym. Inaczej mnie
wyliczą i przegram. Wyniosą mnie z ringu.
Chcę wykorzystać ten spokój i napisać opowiadanie o dwóch tranwestytach, którzy mieszkają u nas w domu. To moi przyjaciele. Zresztą nie tylko moi. Wszyscy ich lubią. Są łagodni, sympatyczni i bardzo ze sobą szczęśliwi. Jeden z nich marzy o karierze piosenkarskiej. Na estradzie występuje jako Samantha i wtedy bardzo przypomina Marylin Monro. Robi to świetnie. Wszędzie na świecie zbierałby nagrody i żyłby jak król. Tutaj przymiera głodem i życie ma całkiem do dupy. Zarabia grosze jako domokrążny fryzjer. Gdy raz udało mu się wystąpić w teatrze America, zaczęło się później prawdziwe polowanie na czarownice. Władze przypuściły atak. Nie na pedałów, bo to byłoby zbyt prymitywne, tylko na dyrekcję teatru i na osoby, które pozwoliły, by na scenie produkowali się tranwestyci. Tam na górze wszyscy panicznie się boją, że jakiś malutki obszar indywidualnej wolności może się nagle rozszerzyć i ogarnąć sferę ideologii.
Spuściłem spodnie.
Jej też zdjąłem spodnie i bluzkę. Obmacywaliśmy się przez chwilę,
aż w końcu ona wzięła mojego kutasa żeby go sobie wsadzić do ust.
- Ach, ty niechluju! - krzyknęła - Masz taką brudną laskę. Aż
śmierdzi! Ale jaka twarda i gruba!
I zaczęła mi ją obrabiać.
Wtedy postanowiłem zrobić coś, co mi się zawsze podoba. Kazałem jej
stanąć tyłem do mnie i pochylić się do przodu, bym mógł jej wsadzić
w dupę. Cholernie to lubię. No dobrze. Wypięła się, ale w pewnym
momencie nie wytrzymała. Pierdnęła i poczułem smród świeżego gówna.
Zesrała się. Jestem flejtuchem, ale tego było już za dużo. Wściekłem
się. Kutas z miejsca mi opadł i wrzasnąłem:
- Zesrałaś się!
Masz pełno gówna w dupie!
- Ja?!
- Tak, kurwa, ty! Jesteś
świntuchą!
- A ty nie? Kazałeś mi obciągać tego śmierdzącego
kutasa.
- To nie to samo.
- Jak to nie?
- Pomacaj
się po dupie, to zobaczysz.
- Znalazł się delikatny! Już zwisł
kutasik! Urodziłeś się nad Quibu, nad tą gnojówką, więc nie udawaj
takiego wrażliwca!
- Ale nie mam zafajdanej dupy!
Rum
robił swoje, więc temperatura rosła. Zwyzywaliśmy się od ostatnich.
W końcu wyrzuciła mnie ze sklepu i powiedziała, bym się jej nie
pokazywał na oczy.
Jest już prawie wieczór i ostatni
dzień sierpnia. Wilgotny, duszny upał. Nagle pogoda zaczyna się
zmieniać. Niebo zakrywają ciężkie, czarne chmury. Z północy zrywa
się wiatr. Rześki i pachnący. Dziwne srebrzyste światło rozlewa się
po morzu i po budynkach na brzegu. Czterdzieści lat tu mieszkam i
nigdy czegoś takiego nie widziałem. Na górze brutalna ciemność i
chmury jak roztopiony ołów, na dole wszystko jest srebrne, świetliste
i delikatne. To takie piękne przywitanie się z Oggunem. Czuję jakby
dreszcz. Oggun domaga się rumu i tytoniu. Teraz już mogę mu je dać.
Muszę tylko gdzieś zdobyć szklankę rumu i jakieś dobre cygaro.
Podzielimy się nimi w mieszkaniu. Mam nadzieję, że Isabel nie tknęła
jego żelaz ani kociołka, bo chybabym ją zabił.
Nagle zaczyna
padać i cholernie wiać. Prawdziwy potop. W jednej chwili jestem
cały mokry. Woda orzeźwia mnie, więc zostaje na Maleconie. Morze
jest gładkie jak stół, a srebrzyste światło pomału znika. Deszcz
zacina coraz bardziej. Zamykam oczy. S;ysze tylko i czuję na sobie
spadające krople. Czuję wolność. Dopiero teraz dociera do mnie, że
znów jestem wolny i że mogę robić, co chce. Mogę się poruszać, mogę
biec. Mogę poszukać kobiety, poczarowac ją, zawrócić jej w głowie
i jeszcze dziś w nocy się z nią przespać.
Jestem wolny i
szczęśliwy. Wypełnia mnie radość. Z nieba dalej woda leje się na
mnie strumieniami. Deszcz przybrał na sile i jest coraz ciemniej.
Jest chłodno i wieje lekki wiatr. Cholo nie jest śpiący.
Chyba minęła już północ. Stary zrywa się jak za naciśnięciem sprężyny.
Skacze i wypuszcza krótkie upper cuts. Prosto w wątrobę przeciwnika.
- Oto na ringu klubu America, w czerwonym narożniku, sam Cholo
Banderas! Gonggg! Atomowa pięść! Dziewiedziesiat siedem zwycięstw!
Miasto śpi, ciche i pogrążone w ciemnościach. Cholo Banderas jest
sam. Nikt go nie widzi. Ma już dość boksowania się z niewidzialnym
przeciwnikiem, więc śmieje się się z całej piersi.
- Ale fajna
noc, kurwa, ale fajna! Która to może być godzina? Chyba za chwilę
będzie świt. Trzeba wynieść książki. Czas zacząć walkę. To kolejna
runda. Nie można spuszczać gardy. Dlatego wtedy mnie znokautowali.
Bo spuściłem gardę.
Pedro Juan Gutierrez - Brudna trylogia o Hawanie, Zysk i S-ka